Rany Julek, nie sądziłam, że blogowanie może tak wciągać!!!
Jest przed południem, a ja bez cienia makijażu, z ręcznikiem na
prawie suchych już włosach, z gęsią skórką na gołych nogach
wystających spod, ubranej wczoraj wieczorem, koszulki nocnej. Na
kuchennym blacie mrówki faraonki, z którymi walczę bezskutecznie
od kliku miesięcy, bezczelnie pasą się wśród okruchów
porannego posiłku, nic sobie nie robiąc z finezyjnych, podobno skutecznych, pułapek.
Obowiązki zawodowe, które zrządzeniem losu dane jest mi wypełniać w zaciszu domowego ogniska, ledwie liźnięte. Że nie wspomnę o zlewozmywaku, rozpaczliwie dyszącym spod sterty nieumytych naczyń. Na dźwięk dzwonka u drzwi cichaczem czmycham pod swą miotłę (kto czytał poprzedniego bloga, wie o czy mówię :). No bo jak tu otworzyć drzwi i pokazać się obcemu ludziowi w takim stanie??? Poszło by w świat, żem wymięta i nieświeża :). Pytam tylko: czy grozi mi permanentność takiego stanu rzeczy??? Czy w swój życiorys, obok mych dwóch bezdyskusyjnych nałogów (mhm....może nawet trzech), powinnam wpisać kolejny?? Mama-blogerka, żona-blogerka czy pracownica-blogerka... to taki jakby "półprodukt", drugi sort (jako porcelana Rosenthala nie miałabym szans na przeżycie, oj nie), którego użytkowanie staje się coraz to mniej satysfakcjonujące i powoduje lawinę skarg i zażaleń ze strony użytkowników. Co mi grozi? Procedura reklamacyjna, czy może wymiana na, jak to śpiewa jedna Pani, lepszy model?? A może terapia wstrząsowa lub przymusowa detoksykacja (deblogeracja??) w zakładzie zamkniętym (mamy taki jeden w mieście, więc dzieciury, obecnie wywiezione w góry, odwiedzałyby chyba matkę-blogerkę-prawie-już-nieblogerkę :).
Obowiązki zawodowe, które zrządzeniem losu dane jest mi wypełniać w zaciszu domowego ogniska, ledwie liźnięte. Że nie wspomnę o zlewozmywaku, rozpaczliwie dyszącym spod sterty nieumytych naczyń. Na dźwięk dzwonka u drzwi cichaczem czmycham pod swą miotłę (kto czytał poprzedniego bloga, wie o czy mówię :). No bo jak tu otworzyć drzwi i pokazać się obcemu ludziowi w takim stanie??? Poszło by w świat, żem wymięta i nieświeża :). Pytam tylko: czy grozi mi permanentność takiego stanu rzeczy??? Czy w swój życiorys, obok mych dwóch bezdyskusyjnych nałogów (mhm....może nawet trzech), powinnam wpisać kolejny?? Mama-blogerka, żona-blogerka czy pracownica-blogerka... to taki jakby "półprodukt", drugi sort (jako porcelana Rosenthala nie miałabym szans na przeżycie, oj nie), którego użytkowanie staje się coraz to mniej satysfakcjonujące i powoduje lawinę skarg i zażaleń ze strony użytkowników. Co mi grozi? Procedura reklamacyjna, czy może wymiana na, jak to śpiewa jedna Pani, lepszy model?? A może terapia wstrząsowa lub przymusowa detoksykacja (deblogeracja??) w zakładzie zamkniętym (mamy taki jeden w mieście, więc dzieciury, obecnie wywiezione w góry, odwiedzałyby chyba matkę-blogerkę-prawie-już-nieblogerkę :).
Brrr.... strach się bać!! W nastroju trwogi i przerażenia
żegnam Was na pół dnia, no może cały, pozostając
przy nadziei (ale nie tej gwarantującej rozstępy i obwisłe cycki), że nie podzielę losu naszej lodówki - niech jej
złomowisko lekkim będzie :)
Ha ha:) Coś tak czułam, że Cię wciągnie:) Pozdrawiam ciepło:) Ella
OdpowiedzUsuńWitam
OdpowiedzUsuńZwabiłaś swoim wpisem w Księdze Gości. Ale mnie pogłaskałaś! Ty też jesteś "codziennik"?
Blogowanie wciąga jak bagno. Czasem to dobra terapia, a czasem działa jak żarłok. Obezwładnia, pozera i ani się obejrzysz jak mijają godziny, a tu nic nie zrobione. Znam ten "ból", ale lubię i już. Pozdrawiam
hihi, oj tak blogowanie wciąga :)
OdpowiedzUsuńWidzę, że przyszło mi dzielić Wasz los :). Z wielka radością, dodam :). Azalia, codziennik to zbieg okoliczności :). Dzięki dziewczyny, ze mnie odwiedzacie, na starcie to ważne i motywujące :)
OdpowiedzUsuńHa ha ale się obśmiałam:) Spoko kiedyś ten stan permanentnego zakochania blogosferą i pochłaniania wszystkiego ustabilizuje się. To mówię ja, blogerka z 10 letnim stażem;)
OdpowiedzUsuń